Jak ten czas zasuwa! Jestem żoną przez siedem lat, a nadal jak mam powiedzieć, że mój mąż to mąż, to ściszam głos, bo trochę się czuję, jakbym udawała dorosłą i bawiła się w dom.
No ale posiadanie męża, mimo tego srogiego nazewnictwa, jest spoko, przy czym nie mówię tu o mężu jakimkolwiek, a o moim. Ale nie o nim będzie, a o małżeństwie w ogóle.
1. Strasznie dziwne jest to, że zanim się pobraliśmy, to byliśmy postrzegani jako osobne byty, a jak już powiedzieliśmy sobie sakramentalne tak, to funkcjonujemy jako MY/WY/ONI. I czasem to jest spoko i ma swoje plusy, bo np. chorą dziewczynę na święta można zostawić, ale żony chorej nie wypada. Ale czasem to jednak WTF, przecież ja to ja, on to on i nie zawsze musimy występować tylko razem i być NAMI.
2. Posiadanie męża sprawia, że negocjacje z fachowcami są łatwiejsze. Boże, jak mój mąż usłyszy, że tyle to kosztuje, to mnie zabije brzmi lepiej niż jak się powie, że partner czy chłopak to zrobi. Śmierć z ręki męża wydaje się chyba bardziej dramatyczna.
3. Póki nie masz dzieci, lub po prostu ich nie chcesz, to nikt do końca nie kuma po jaką cholerę ten ślub?!
4. Wspólnota majątkowa. To jest strasznie dziwne zagadnienie, zwłaszcza gdy jeden z małżonków zarabia znacznie więcej niż drugi. Bo nagle wszystko jest wspólne, no ale come on, przecież jak ja na to nie zarobiłam, to jakie wspólne?! Tylko przez żonowanie?
5. Rozmowy o rozwodzie potrafią być turbo romantyczne, bo każdy każdemu wszystko oddaje i chce dla niego dobrze. Uwielbiam, polecam!
6. Kością – hehe – niezgody przy potencjalnym rozwodzie jest tylko pies, bo każdy chce go oddać drugiemu. A potem jednak nie chce. A potem chce. I znów nie. Nie polecam. Łatwiej szastać hajsem niż psem.
7. Super mieć męża. Tak po prostu. Kogoś, kto stoi za tobą murem i dla kogo jest się najważniejszym na świecie.