Jak jeszcze raz przeczytam, że tylko debile zagłosowali na Brauna, to uderzę się gaśnicą w łeb.
Czy to oznacza, że popieram Brauna? Nie! Czy mnie też zaskoczyło, że zgarnął ponad 6 procent? Tak. Dość powiedzieć, że wyrzucając go z szóstki kandydatów, przegrałam zakład o ptasie mleczko z własnym mężem. No ale, jak się okazuje, sporo osób chciało, żeby wygrał Braun.
W pierwszej turze byłam orędowniczką głosowania sercem. Moje serce, szczerze mówiąc, nie bije do żadnego polityka, ale najmniej gasło, jak krzyżyk stawiałam na Zandberga. Czy z poczuciem, że to dobrze postawiony krzyżyk? Nie. Ale coś tym krzyżykiem chciałam powiedzieć. Że mam dość duopolu, że choć moje serce nie jest zbytnio lewackie, to idea, że prezydentem jest ktoś spoza KO i PiS-u, budzi mój entuzjazm. Dlatego rozumiem każdą jedną osobę, która zagłosowała jakkolwiek. Każdy jeden głos niósł jakiś komunikat. O zmęczeniu, rozczarowaniu, nadziei. O frustracji, wściekłości. Ale też o szczerej wierze, że coś się zmieni. Każdy jeden głos to informacja. Brak głosu zresztą też.
I nie ma tu miejsca na ocenę, kto jest lepszy, kto gorszy, na plucie, na ogłaszanie planów emigracyjnych, jak wygra dany kandydat, na dziwienie się, pogardę i poczucie lepszości. Za to jest od groma miejsca na szacunek i dialog. Bo jakakolwiek decyzja nie zapadnie, który z kandydatów nie wygra finalnie, my zostaniemy dokładnie tacy, jacy byliśmy, otoczeni ludźmi, którzy głosują na Brauna, Mentzena, na Nawrockiego, Trzaskowskiego, a nawet na Maciaka. I w poniedziałek powyborczy spotkamy się wszyscy razem, a nasza rzeczywistość koniec końców nie zmieni się mocno, ktokolwiek tym prezydentem nie zostanie. Za to zmieni się, jeśli przez te dwa tygodnie zjemy się nawzajem. Dlatego pamiętajmy: każdy chciał dobrze.