Niemiłosiernie irytuje mnie to, że dorośli ludzie, którzy biorą ślub, mają nadzieję, a nawet oczekiwania, bo kij z nadzieją, że przyjęcie, które organizują, bo chcą, spłacone zostanie przez gości. BO TAK. BO MA SIĘ ZWRÓCIĆ.
Dorośli ludzie. Przyjęcie, które organizują. Bo chcą. Bo marzyli.
No, kurwa, serio? Zwrócić to się może gościom nieświeży sernik. Albo te wszystkie chore oczekiwania. Żadne przyjęcie, o ile nie zostało tak ustalone, nie jest biletowane. Biletowany jest koncert. Czy się kupującemu zwróci? Możliw, że tak, możliw, że nie. Ale impreza? Ślub, komunia, chrzciny?
Chcesz – rób, nie chcesz – nie rób. Ale to nie jest moment, w którym powinien ci się włączyć Kulczyk vibe. Że ty się oto teraz dorobisz, fortunę zbijesz. Bo nie po to się męczysz, żeby wyjść na zero. Albo, nie daj Boże, na minus. To się nie męcz. Nie rób, nie zapraszaj, nie oczekuj. Zrób ciasto, zapodaj kawę, albo nic nie rób, ale nie oczekuj.
I jeszcze kocham te wszystkie pytania na grupach wszelakich. Ile wsadzić w kopertę? I najczęściej pojawiająca się odpowiedź brzmi: na ile cię stać. I teraz tak. Moja babcia, żeby odłożyć sensowną kwotę musi pewnie odkładać 10 procent emerytury przez pół roku. Czy ja muszę odkładać też 10 procent swojej pensji przez pół roku? A jak dla mnie wydanie 30 k jest mniej odczuwalne niż dla wspomnianej babci 1 k, to ja mam dać w razie czego 40, żeby nie urazić babci, młodych i trzech pokoleń wstecz?
A może umówmy się tak, że robimy przyjęcia takie, na jakie nas stać. I jeśli ktoś coś nam podaruje, to super, ale jeśli nie, to też w sumie spoko. A jak mamy nóż na gardle lub ambicje finansowe, to może jakaś praca dodatkowa, nadgodziny, ale nie wesele, chrzciny, czy komunia.