Jak byłam w klasie maturalnej, to zaczęłam pisać recenzje dla ogólnopolskiego portalu i sądziłam, że są tak zajebiste, że o panie, czy nie za dużo dałeś mi geniuszu? Teraz, choć jestem z wykształcenia krytykiem artystycznym i literackim, to – przysięgam – peniam przed napisaniem recenzji bardziej niż przed lekcją matematyki, gdy jeszcze byłam młoda i produkowałam kolagen. Ale o tej książce chcę Wam napisać, bo jest wyjątkowa i kij, że recenzja akademicka to nie będzie. Przebolejemy, nie?
Książka, którą chcę się z Wami podzielić („Prosto i uważnie na co dzień: Wybierz najlepsze z reszty zrezygnuj”), jest teoretycznie poradnikiem, a autorka opowiada w niej o esencjalizmie, a więc takim nurcie w filozofii, o którym nigdy nie słyszałam. A jak słyszałam, to się mu bliżej nie przyjrzałam, bo mój mały rozumek kieruje się pokraczną intuicją i nie do końca czuję, że muszę cokolwiek, co składa się na to, jak żyję, i jak chcę żyć, nazywać. Czasem to totalny burdel, innym razem lenistwo zapijane winem, innym jeszcze jakieś dziwne rzeczy, ale nie powiem, bo mama czyta. W każdym razie te wszystkie -izmy są mi obce, z modnym minimalizmem włącznie.
Dlaczego więc sięgnęłam po książkę o esencjalizmie, choć nie miałam o nim pojęcia i do -izmów podchodzę chętnie jak do pokrzyw, w które kiedyś wpadłam na rowerze i traumę mam do dziś? Na pewno nie dlatego, że jest poradnikiem, bo nigdy żadnego nie czytałam, ale to mi zupełnie wystarczy, żeby uznać, że poradniki s(s)ą nie dla mnie. Ja tak ogólnie zwykle wiem, co mam robić, a jak ktoś mi radzi, to się najeżam, a zatem poradników na mojej półce nie znajdziecie. Jak widzicie więc, po książkę „Prosto i uważnie na co dzień...” sięgnęłam, choć pewnie żadna aplikacja, odpowiadająca za trafne połączenia, nigdy by nas ze sobą nie skumała. Chyba, że bym się tejże aplikacji zwierzyła, że jest taka dziewczyna, której bloga czytam z zapartym tchem, i która uderza w takie struny mojego serca/duszy, że ja nie wiedziałam, że one istnieją. A tą dziewczyną jest Agnieszka Krzyżanowska, jedna z fajniejszych osób, jakie poznałam przez internet. To znaczy, nie znam jej w sumie w ogóle, na oczy nie widziałam, ale na jakieś grupie się spiknęłyśmy i tak czytamy swoje blogi, a że świat jest mały, to po drodze okazało się, że kończyłyśmy to samo liceum i na dodatek te same studia. No i jak ona coś napisze, to ja nie tylko skręcam się z zazdrości, ale parzę sobie dobrą herbatę lub kawę, wyłączam w domu telewizor i zasiadam do czytania. W ciszy, w spokoju i skupieniu. Nie wiem, jak ona to robi, ale ma mnie w garści totalnie, nawet jak pisze tylko o tym, że pies nadał jej życiu rytm.
Bo Aga głównie o rytmie życia pisze, o powolnym przeżywaniu go, o refleksyjnym i takim, że pod koniec dnia odczuwamy satysfakcję. O tym też jest książka Agi, o spokojnym życiu, takim, że nikt się nie chełpi, że on to 18 godzin pracuje, że bliskich widział ostatni raz rok temu, że bez telefonu spać nie chodzi, a jak robi zakupy, to w kontenerze mu je przywożą. Chodzi o to, żeby każdą minutę przeżyć tak jak się chce, nie tracąc życia na pracę, która koniec końców jest po to głównie, żeby dać nam chleb. Nie powinna za to odbierać nam czasu należącego do nas i naszych bliskich. To im powinniśmy go dać i tak wypełniać chwile, by cieszyć się tym, co tu i teraz. Nie robić czegoś na siłę, tylko dlatego, że kiedyś to zaowocuje i sprawi, że będzie fajnie. Fajnie ma być tu i teraz. Z ludźmi, nie botami na Instagramie czy obcymi twarzami na fejsie. Niekoniecznie też z toną rzeczy niepotrzebnych, na które tyramy jak głupi. Do tego wszystkiego książka napisana jest tak, że Agnieszka w ogóle się nie wymądrza, nie udaje coucha, nie wciela się w specjalistkę do spraw życia idealnego. Nie opowiada też dramatycznej historii własnej transformacji. Człowiek ma wrażenie, że czyta po prostu mądrą laskę, z doświadczenia i mądrości której, może odrobinkę jumnąć dla siebie. Do tego, jak to jest wszystko napisane! Ja tylko żałuję, że nie pada śnieg, a ja nie mam kakałka, grubych skarpetek, a w moim domu nie ma choinki, bo to byłby dopiero sztos.
Jak ja to piszę, to strasznie truizmem cuchnie, ale uwierzcie, Aga pisze i tłumaczy wszystko tak, że człowiek odpływa. Nie z nudy, jak u mnie, ale gdzieś tam – banał is coming – w głąb siebie, uzmysławiając sobie, że ta babka ma, kurde, rację. Że nie o rzeczy chodzi, nie o wieczne odkładanie, bo kiedyś będzie ekstra, nie o grzebanie w przeszłości, bo ja taka biedna i takie chujowe miałam życie, a o to, by codziennie pisać scenariusz swojego życia tak, by było ono fajne, a my w nim nie jacyś superidealni, ale wystarczający – asertywni, pogodzeni z niedoskonałościami, doceniający, wdzięczni i tacy, że mamy ochotę zbić ze sobą piątkę. Ja nad tym pracuję, a książka Agi z pewnością mi w tym pomoże, dlatego swój egzemplarz przeczytam pewnie jeszcze dobrych kilka razy.
Zachęcam do tego także Was, a Ciebie Agnieszko, za tą pokraczną recenzję przepraszam, ale nie umiem tak jak Ty! Jedno liceum, jedna uczelnia, a taka przepaść!