Tak naprawdę to nie dla blogerów, a influencerów, niemniej ta nazwa jest taka dziwna, że zostaję przy blogerach. Choć pewnie dziwna, bo ja się czuję częściej pod wpływem niż jak ktoś, kto wpływa i to nawet we własnej chacie, a co dopiero w ogóle. No ale do brzegu – dziś będzie o moim wyjeździe do Łodzi na tegoroczną edycję See Bloggers.
Pewnie ci, którzy mnie czytają, mają z grubsza w dupie blogerskie spędy, ale z drugiej strony biorąc pod uwagę, że większość moich czytelników to rodzina, przyjaciele i znajomi, uznałam, że jednak coś tam napiszę. No to lecimy.
Co to jest See Bloggers?
To konferencja dla ludzi, którzy działają w internecie. Od takich jak ja, czyli prowadzących bloga, po na przykład Filipa Chajzera, który obok własnego bloga nawet nie stał (#pogarda!!). A serio to konferencja otwiera drzwi dla takich trochę no namów, ale zaprasza też pionierów blogowania, lub po prostu znanych z różnych dziedzin ludzi, którzy na social mediach są i to z przytupem, bo jednak taki milion obserwujących nie jest łatwo wykręcić. Influencer (mój Word nie zna tego słowa, przypadek?!) to człowiek, który ma wpływ i właśnie See Bloggers zaprasza takich wpływowych ludzi. Lub takich, co chcą się od nich uczyć, bo sami też próbują coś tam w necie zmotać.
Skąd ja się tam, kurwa, wzięłam i dlaczego nie powinnam była jechać?
I to jest właśnie najciekawsze! No bo nie pojawiłam się tam w roli gwiazdy rzecz jasna. Ale tę trudność pokonałam, były gorsze, których nie rozwiązałam. Bo znów – dla tych, którzy nie wiedzą co to See Bloggers, a po mojej mętnej próbie wyjaśnienia o co chodzi, dotarł aż tu, muszę coś wyjaśnić. Kasa na takie wydarzenie, które kosztuje, bo nic nie jest za darmo, a tam jest przytup i tysiące ludzi, idzie od sponsorów. No i oni są wszędzie. Proszki, kosmetyki, samochody, napoje, pieluszki, zabawki – cuda, Panie! I tak – sponsor zadowolony, to taki, któremu ludzie zrobią szum w necie. No i ja już nawet nie oceniam, że ktoś wrzuca na Insta focie z kapsułkami do prania, w zamian za opakowanie tychże. Nie moja sprawa, każdy orze jak może, ja złotówki nie zarobiłam na blogu, więc daleka jestem od wymądrzania się, bo nawet jak oni zarobili tylko proszek, to zawsze więcej niż nic. ALE ja nie umiem robić zdjęć, więc jakby każdy był jak ja, to pewnie sponsorzy wynieśliby się po godzinie, bo ile można patrzeć na typiarę, która kręci się jak bąk po sali, a do tego wszystkiego ze spuszczoną głową i wyładowanym telefonem, a jeśli naładowanym, to i tak nie foci?!
Jak już jesteśmy przy bąku, czas na punkt drugi. Jestem cipą. A konferencje to nade wszystko cudowna opcja poznania ludzi, którzy są teoretycznie twoimi kolegami po fachu. Tylko znów – blogowanie to moje hobby i oczywiście chciałabym na nim zarabiać, ale mówiąc szczerze na dziś nie zaprosiłabym siebie do współpracy, jakbym miała jakąś firmę. No nie, bo to byłby hajs – nawet jak nikczemny, ale jednak hajs – wywalony w błoto. Więc nie czuję, że blogerzy zawodowi to moi koledzy z pracy. Tym bardziej nie widzę, że moją kumpelą z roboty jest Ania Lewandowska. Też akurat jej poznania – mimo, że szanuję za pracowitość – nie uznałam za coś super, bo fanką jej nie jestem. Za to na przykład z ochotą śledzę poczynania Kasi z bloga Zwierz Popkulturalny i nawet ją widziałam, ale Kasia jest taka mądra, do tego wydaje się tak moralnie i etycznie ogarnięta, że jakbyśmy razem startowały na prezydenta, to ja bym na nią zagłosowała, bo przecież nie na siebie, więc weź tu do takiej podbij. Poza nią, miałam chętkę podejść do Michaliny z bloga Krystyno, nie denerwuj matki, ale co bym miała powiedzieć? Hej, jesteś spoko, a do tego nasi mężowie mają tak samo na imię! CZUJESZ przypał?!?! Trochę dziwnie, co?!
No więc ja, bez umiejętności społecznych, small-talkowych i zdjęciowych, nie dość, że nie nawiązałam nici porozumienia z producentem proszku do prania, to nawet nie mam foty z gwiazdą lub zaliczonej pogawędki z kimś, kogo czytam i koło kogo nie było wielkich tłumów, więc mogłam próbować.
Czy poza proszkiem i znanymi ryjami, coś tam jeszcze było?
Tak, były prelekcje. I choć gdzieś tam już słyszałam o rzeczach, o których na prelekcjach/warsztatach/wykładach mówiono, fajnie było ich posłuchać. Bo były rzeczowe (jakbym jednak chciała zostać krezusem blogosfery, to wiem, że droga, którą obrałam trąci chujozą), były zabawne (panel, na którym była wspomniana Michalina i siedzący obok niej Nick Sinckler, dla którego muszę założyć Insta, bo co to jest za człowiek, to wy nawet nie wiecie), były po prostu takie, że nawet jak nie nauczyły mnie nie wiadomo czego, to zaraziły dobrą energią.
No i a propos energii, last but not least!
Czy warto było szaleć tak przez cały weekend?!
TAK! A wszystko dlatego, że na szczęście pojechałam tam z jedną z nielicznych osób z blogosfery, którą znam. Z Asią z bloga Słowo na ławę. I choć raz widziałam się z nią przed wyjazdem i sądziłam, że będzie fajnie, bo zażarło między nami od razu, to tego, że na trzeźwo (mniej więcej) będziemy gadały do 2 nad ranem i śmiały się tak głośno, że zainterweniuje sąsiadka, to ja się nie spodziewałam.
Z jednej strony jest mi głupio, że cała praca organizatorów okazała się dla mnie mniej istotna niż czas spędzony z dziewczyną, która mieszka ode mnie jakieś 3 km w linii prostej, z drugiej – gdyby nie See Bloggers, pewnie nie poznałabym takiej zajebistej osoby. Nazwę to networkingiem, żeby brzmiało glamourowato, i za ten networking jestem najbardziej wdzięczna. Asia, dzięki, you made my weekend! SERIO!