Czasami ktoś nas wkurza, bo tak. Bo ma głos skrzeczący, bo co drugie zdanie kończy irytującym pytaniem co nie?, bo macha łapami nadmiernie i pojęcia nie mamy co mówi, ale wiemy na pewno, że macha. Tak naprawdę gdyby między nasze relacje wkradła się chemia i zagościła na dobre, to gdzieś byśmy mieli tiki nerwowe, francuskie r i nawet to, że dłubie w nosie nic by nas nie obchodziło, bo prawdopodobnie byśmy tego wszystkiego nie zauważali. Gdy nie ma chemii, irytuje nas wszystko, albo przynajmniej sporo.
I dla mnie to jest całkiem normalne, że nie ze wszystkimi klika, że kogoś tak po prostu nie lubimy. Jak nie przez te wkurzające tiki, to dlatego, że połknął kij od szczoty, albo zgoła odwrotnie, bo rzyga tęczą i sypie różowym brokatem, a nam bliżej do klimatu smutno mi Boże. Albo po prostu dlatego, że nie i trudno. Ale coś się takiego porobiło, że jak tylko kogoś nie polubimy i po prostu nie mamy ochoty spędzać z nim czasu, a jak musimy, to raczej się nie radujemy, bo rozmowa klei się jak moje pierogi, czyli chujowo, to zamiast rozejść się polubownie, nielubiana osoba, choć najpewniej też nie lubi, ale ma przewagę, bo z ukrycia, zaczyna pławić się w swojej wydumanej zajebistości i twierdzić, że jest nielubiana, bo jej inni zazdroszczą. Oczywiście, jeśli jest niepełnosprawna, albo ma orientację inną niż reszta towarzystwa lub kolor skóry mało popularny, to najpierw, cała na biało, wchodzi nietolerancja. Gdy jednak jej brakiem nie da się niczego wytłumaczyć, pierwsze skrzypce gra zazdrość. O faceta, pracę, rodzinę, zgrabne nogi – cokolwiek.
A czasami naprawdę o nic nie chodzi, tylko o chemię, której nie ma. To nic strasznego, że ktoś nas nie lubi, nic złego nie ma w tym też, że my nie przepadamy za kimś. I naprawdę nie zawsze tak się dzieje, bo on ma coś, czego my kurewsko mocno pragniemy, a nie mamy. Czasami tak po prostu jest i to jest chyba normalnie, co nie?