image/svg+xml

Nikt na świat się nie pcha. Zupełnie nikt

Czasem czytam na różnych forach wynurzenia matek albo opowieści dzieci, w których raz po raz pojawia się słowo poświęcenie. Że matka (zwykle ona, tato rzadziej) poświęciła się dla rodziny, bo zajęła się dziećmi i teraz te dzieci powinny to poświęcenie docenić, celebrować je i pamiętać o nim, gdy dojdzie do sytuacji różnych w tym dramatycznych czy choćby tych ze szklanką wody w roli głównej.

Tak TĄ słynną szklanką podawaną na starość, która pojawia się raz po raz we wszelkich dyskusjach, zwykle obok emerytury, na którą kto będzie robił, jak dzieci nie masz?! NO KTO?! Ale wróćmy do szklanki i poświęcenia.

Nie mam dzieci, na dziś myślę, że nie chcę ich mieć, jednocześnie szanuję wpadki oraz zmienność nastrojów własnych, więc kto wie? Może kiedyś. Wiem jednak, że gdyby mi się odmieniło, to chciałabym mieć dzieci, bo egoizm. Bo chciałabym mieć. Jak psa, nową sofę, czy większe mieszkanie. MIEĆ. DZIECKO. Dziś w „Pytaniu na Śniadanie” była rodzina, która ma dziecko z zespołem Downa, i która drugie takie dziecko adoptowała. Oni mogą mówić – w moim mniemaniu – o poświęceniu. Oczywiście oni akurat tak tego nie nazywają, mimo że uratowali maleństwo, które pewnie nie byłoby w top ten najbardziej pożądanych i dali mu rodzinę, ciepło i miłość. Za to o poświęceniu trąbią zwykle ci, którzy chcieli mieć dziecko. Po prostu mieć. Zrobić coś dla siebie. Taki sobie wymyślili model rodziny. Ja ten model szanuję zupełnie. Dość powiedzieć, że dwójkę cudnych dzieci ma moja siostra, która po prostu z ich wychowania ma fun. Nawet jak natrafia na miny, problemy, milionowe pytanie „dlaczego?!” i „po co?!”, nawet jak pewnie pada na ryja, bo nie spała od czterech lat jak człowiek, to się tym cieszy. I jak ją znam, nie liczy na głaski i splendor na stare lata.

Za to na docenienie zwykle liczą ci, którzy niekoniecznie akurat zasługują. Bo jak ktoś trąbi na lewo i prawo o poświęceniu się, o tym, że pamiętaj, ja cię wychowałam, na podręczniki szkolne dawałam, tyłek wycierałam, to mi się trochę przewraca. Bo to jest jakby oczywiste, to wycieranie tyłka czy utrzymanie w szkolnych latach jest obowiązkiem rodziców. Niektórzy mogą mieć większy rozmach, inni raczej skromny, ktoś może zgarniać kieszonkowe takie, że wow, inny takie raczej, że jedno piwo na miesiąc, ale nadal – zapewnienie dziecku minimum to nie poświęcenie, tylko obowiązek. Są rodzice, którzy łapią nadgodziny, żeby dziecko mogło pojechać na obóz, są tacy, którzy tyrają na dwa etaty, żeby było dzieciom lepiej, a są też beneficjenci 500 plus czy innych socjalnych czary mary, którzy przez przypadki odmieniają słowo poświęcenie, nawet jak koło niego nie stali. Bo dzieci były ich pomysłem na życie, które nie wymagały pracy, a zapewniały jako taką kasę. Albo po prostu były, bo tego chcieliśmy. Nikogo tym nie uratowaliśmy, nikomu nie pomogliśmy, a po prostu postawiliśmy na siebie i wymarzony model rodziny. I jak się okaże, że dzieci czują się cudownie i wspaniale ze starymi, to na pewno nie tylko szklankę wody im podadzą, ale po prostu będą chcieli spędzać z nimi czas. A jak nie, to też jest ok, bo dzieci nie powinno się mieć dla siebie, a po to, by były szczęśliwe, gdziekolwiek będą.

Jako nie-matka jestem prawdopodobnie niesprawiedliwa, ale sądzę, że dziecko powinno się mieć wtedy, kiedy gotowi jesteśmy się nim cieszyć, nie oczekując nic w zamian. Nic. Nie oczekiwać, że będzie drugim Pilchem, bo mi się nie udało i kochać je, choćby nie wiem co. Bez wspominania, że powinno nas wielbić, bo przecież my się dlań poświęciliśmy!

A każdą rzecz jaką otrzymamy od dziecka traktujmy jak coś super, a nie jak odwdzięczenie się za poświęcenie. Bo jeśli tak patrzymy na macierzyństwo, to lepiej je sobie po prostu darujmy.


Podobało Ci się? Podaj dalej


Dołącz do mnie

Jeśli jeszcze mnie nie lubisz i nie obserwujesz, zrób to teraz. Każdy like to dla mnie wielka radocha:-)