Młodzi są roszczeniowi. Chcą pracować 8 godzin, a później mieć czas dla siebie – powiedziała Jolanta Czernicka-Siwecka, prezes Fundacji Iskierka w czasie debaty podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego w Katowicach. A mnie trochę trafił szlag.
I to nie tylko dlatego, że nie lubię biadolenia na nowe pokolenia, które uważam za absolutnie słabe. Powtarza się ono cyklicznie i bardziej wynika z niezrozumienia i zgorzknienia kolejnych pokoleń niż z faktycznego upadku tych, które rozpoczynają swoją przygodę z dorosłością. Ale dlatego też, że podziwiam wchodzących na rynek za podejście do pracy i sama chciałabym mieć podobne. Oczywiście pod warunkiem, że ono faktycznie jest takie „dramatyczne”, jak donoszą kolejni specjaliści. Na czym bowiem ono polega?
Ano na tym, że młodzi nie żyją tak pracą, jak nasi rodzice, nie boją się zmienić roboty, nie boją się iść po swoje, a pracę traktują jak miejsce, do którego przychodzą po hajs. I tak właśnie powinno być. Praca to nie wszystko, jak jest naszą pasją, to super, ale jak nie, to też nie ma dramatu, bo możemy robić coś, co lubimy, po godzinach. Z kolei jak jesteśmy w niej ofiarami mobbingu, wykorzystywania, czy po prostu jesteśmy chujowo traktowani, to powinniśmy z niej uciekać i szukać szczęścia gdzie indziej.
To wszystko nie oznacza jednak, że do pracy mamy chodzić z wielką łaską. Że jak nam nie pasuje brak awansu, chociaż od tygodnia nie korzystamy z fejsa w robocie i nie tracimy dwóch godzin na lunch, to powinniśmy się zwolnić i to jeszcze z fochem i bez uprzedzenia. Jeśli przyjmujemy pracę i godzimy się na zaproponowane nam warunki, to naszym obowiązkiem jest wywiązywać się z nich. I nie ma znaczenia, czy zarabiamy 10 tysięcy czy dwa. Wraz z podpisaniem umowy, musimy robić to, co do nas należy. A jeżeli okaże się, że praca jest jednak ciężka, szef każe zostawać po godzinach, bo naszą robotę tak naprawdę powinny robić dwie osoby, męczymy się w niej i wszystko wygląda nie tak, jak nam obiecywano, to super, że odchodzimy. I znów – jak jest tak, że w poniedziałki miały być słodkie bułki, a raz nie było – to w ramach prostestu nie zaniechujmy swoich obowiązków, bo to jednak nie jest poważne. Jeśli się jednak na coś umawiamy, to hej – dwie strony muszą tego dotrzymać. I pracownik, i pracodawca. A czas, który poświęcamy pracy, a który wychodzi ponad klasyczny etat, powinien być opłacany. I nie jest roszczeniowością oczekiwanie tego.
To trochę tak jak ja bym miała 50 zł, zrobiła zakupy za 60 zł i liczyła, że będę mogła jednak tylko pięć dyszek zapłacić. Za towar, za czas, za pracę – powinno się płacić. Albo w zamian dawać wolny dzień. I basta. Ocekiwanie, że ktoś zostanie po godzinach bez żadnego wynagrodzenia jest zwykłą kradzieżą. Cieszę się, że nowe pokolenia to widzą. I że zamiast wdzięczności, że mają umowę zlecenie domagają się umowy o pracę. Że wiedzą o tym, o czym nasi często przepracowani rodzice nie wiedzą – życie nie polega na zrzynaniu się w robocie.
Trzeba być po prostu przyzwoitym i to dotyczy tak zatrudnionego, jak i zatrudniającego. I nie jest to żadna roszczeniowość.