Są takie słowa i zwroty, które działają na mnie jak płachta na byka. Dziś jednak nie o seksie analnym, a o strefie komfortu, czyli czymś, z czego każą nam wszyscy wychodzić.
Nie przepadam za kołczami, nie działają na mnie nawet sprawnie napisane teksty, które mają na celu sprowokowanie mnie do ruszenia dupska z kanapy. Nawet jak są świetne, nawet jak ich autora uwielbiam, to tak bardzo nie lubię, gdy piszący skręcają w stronę motywacji, że bardziej tylko nie lubię jak ktoś mi mówi: alkohol szczęścia nie daje, za to bieganie tak. Yhy.
Ostatnimi czasy mocnym trendem jest namawianie do wyjścia ze strefy komfortu, do opuszczenia miejsca, w którym nam wygodnie, bo ono jest ciepłe i miłe, i zachęcanie do pójścia w stronę niewygody. Skok na bungee, prezentacja przed setką osób, zmiana pracy czy odezwanie się do ludzi z roboty, z którymi na co dzień nie rozmawiasz. A ja na to wszystko sobie myślę: na cholerę?
Bo jak już znalazłam miejsce, w którym mi dobrze, to dlaczego mam to zmieniać? Jak nie muszę dzwonić po pizzę, bo nie przepadam za nawijaniem do obcych, to czemu mam nie skorzystać z formularza na stronie pizzerii lub z męża, tylko wyłazić ze strefy komfortu? Dlaczego, jak nie mam takiej potrzeby, muszę odzywać się do ludzi z pracy?
Stefa komfortu jest wygodna i miła jak kocyk, po co więc ją opuszczać? Czy jakbyś miał, motywujący zapalczywie kołczu, ostatni dzień do przeżycia, to naprawdę byś go spędził na wychodzeniu ze strefy komfortu? Ja tam bym zamówiła pizzę. Przez formularz.